ROWER

Orawa

 

Data
03-04.08.2002

 

 

STATYSTYKA

Przejechany dystans: 169km

Największa prędkość: 71,5km/godz

Najwyższe   wzniesienie na trasie: Przełęcz Krowiarki 986m. n.p.m.

 

Napisz do mnie
arek@adamski.pl

 



W piątkowe popołudnie, od razu po pracy pojechałem rowerem na stację PKP we Wrocławiu. Rower z sakwami bez problemu wstawiłem na korytarz do ostatniego wagonu pociągu pośpiesznego, którym dojechałem do Katowic. W Katowicach przesiadka na kolejny pociągKrzysiek i Arek na rowerowej wycieczce po Orawie pośpieszny. Rower oddałem do wagonu bagażowego i na dodatek ku mojemu zdziwieniu mogłem zostawić sakwy przypięte do roweru. 

W Krakowie na stacji czekał już na mnie Krzysiek. Wyprowadziliśmy rowery na dwór. Było już ciemno. Włączyliśmy więc oświetlenie rowerów. Moja tylna, czerwona lampka za nic nie chciała się zaświecić. Okazało się, że brakuje w niej baterii, które jeszcze kilka godzin temu były na swoim miejscu. Nie miałem już ochoty szukać winnego z wagonu bagażowego - nie chciałem sobie psuć humoru. Dobrze, że nic cenniejszego nie zostało mi skradzione. W lampce zamontowałem akumulatorki od aparatu fotograficznego i mogliśmy bez problemu ruszyć w drogę. Przejazd przez oświetlone ulice Krakowa był bardzo przyjemny. Jechałem zaraz za Krzyśkiem, który zręcznie omijał wszelkie przeszkody na trasie naszego przejazdu. 

Po piętnastu minutach byliśmy już pod blokiem w którym mieszka Krzysiek. Jeszcze tylko wwiezienie rowerów windą i mogliśmy na spokojnie omówić nasz weekendowy wypad rowerowy. Nie widzieliśmy się cały rok, czyli od ostatniej naszej weekendowej Droga przez którą nadłożyliśmy 10 kilometrówwycieczki rowerowej po okolicach Opola. Mieliśmy więc wiele zaległości, które nadrobiliśmy rozmawiając do drugiej w nocy. Udało nam się opracować do końca plan wycieczki. Ponieważ chcieliśmy poznać uroki Orawy, a najdogodniejsze połączenie z Krakowa mieliśmy do Suchej Beskidzkiej, więc wytyczyliśmy pętlę - start i meta w Suchej Beskidzkiej. Nasza trasa miała przebiegać wokół masywu Babiej Góry i Jeziora Orawskiego na Słowacji. Nocleg zaplanowaliśmy oczywiście mniej więcej w połowie 160 kilometrowej trasy czyli nad Jeziorem Orawskim.

W sobotę pobudka o 6 rano. Pakujemy się i kwadrans po siódmej jedziemy na rowerach w kierunku dworca głównego w Krakowie. Po piętnastu minutach jesteśmy na miejscu. Kupujemy bilety na pociąg osobowy do Suchej Beskidzkiej oraz oczywiście bilety na rowery. Wysiadamy na stacji w Suchej Beskidzkiej i kierujemy się drogą nr 946 w kierunku Żywca. Po kilku kilometrach skręcamy w boczną drogę prowadzącą do Koszarawy. Od razu zauważamyPiękny widok na Słowacji mniejszy ruch samochodów. Jedzie się spokojniej i przyjemniej. Zatrzymujemy się na przystanku autobusowym aby zjeść śniadanie.

Po sporym podjeździe pod górę odpoczywamy w trakcie kilkukilometrowego zjazdu w dół. W tym miejscu robimy błąd w interpretacji znaków drogowych i nieświadomie zjeżdżamy z głównej drogi. Droga przez 5 kilometrów pięła się nieprzerwanie pod górę, po czym nagle się skończyła. Od przechodzącego mężczyzny dowiedzieliśmy się, że niepotrzebnie skręciliśmy w tą drogę. Cóż każdy może się pomylić. Pocieszeniem była dla nas perspektywa pięciokilometrowego zjazdu w dół. Droga była pusta więc mogliśmy rozpędzić się miejscami do Droga tuż za miejscowością Rabca 65km/godz. Gdy wróciliśmy do skrzyżowania wszystko stało się jasne. Wróciliśmy więc na właściwą drogę i od tej pory już dokładnie sprawdzaliśmy na mapie gdzie mamy jechać.

Przez Jeleśnią dojechaliśmy do przejścia granicznego w Korbielowie. Długi podjazd znowu dał nam się we znaki. W kantorze przy granicy kupiliśmy korony słowackie, a następnie przekroczyliśmy granicę. Na szczęście kontrola paszportowa przebiegła bardzo szybko i już po chwili rozkoszowaliśmy się kilkukilometrowym zjazdem ze wzniesienia na którym usytuowane jest przejście graniczne. Słowacja przywitała nas pięknymi widoczkami. Zatrzymaliśmy się w przydrożnej restauracji aby uzupełnić zapasy energii. Pyszny obiad, to było to, czego potrzebowaliśmy. Jeszcze tylko małe zakupy w sklepie spożywczym i mogliśmy ruszyćZapora na Jeziorze Orawskim w dalszą drogę. Nie ujechaliśmy za dużo, gdyż tuż za miejscowością Rabca urządziliśmy sobie sjestę w cieniu przydrożnego lasku. Dopiero po tym odpoczynku nasze akumulatory były w pełni naładowane.

Dalsza droga przebiegała brzegiem Jeziora Orawskiego - największego sztucznego zbiornika wodnego na Słowacji. Mijaliśmy liczne kampingi i przystanie wodne. Nigdzie nie było jednak spokojnego miejsca, w którym moglibyśmy przenocować. Wprawdzie mieliśmy jeszcze czas na znalezienie noclegu, ale przejechaliśmy już połowę długości trasy i nie było sensu jechać dalej. Zatrzymaliśmy się na chwilę przy zaporze na jeziorze. Z tego miejsca widać jak wielkie jest Jezioro Orawskie. Dalsza droga coraz bardziej oddalała się od jeziora, a noclegu nadal nie mieliśmy. 

Gdy jezioro zostawało w oddali, a liczba przejechanych kilometrów wskazywała, że już niedaleko do granicy Polski zatrzymaliśmy się przy drodze aby ustalić co dalej. Myśleliśmy o rozbiciu namiotu w pobliskim lesie, ale skutecznie odradzały nam to komary. Tuż obok miejsca, w którym się zatrzymaliśmy dwóch chłopców bawiło się na łące. Podeszli do nas i wypytywali ile mamy lat, dokąd jedziemy itp. My z kolei pytaliśmy ich o nocleg. Nasz namiot rozbity w zaroślach nad jezioremMieszkali w wiosce, którą minęliśmy pół kilometra wcześniej. Chłopcy zgodnie stwierdzili, że w wiosce na pewno ktoś nas przenocuje. Ponieważ wioska leżała nad samym jeziorem postanowiliśmy spróbować. Pierwsza napotkana gospodyni odesłała nas do kolejnej, a ta z kolei do następnej. Okazało się, że nikt nic nie wie o noclegach.

Mimo wszystko pojechaliśmy nad sam brzeg jeziora. Na plaży nie było już nikogo. Postanowiliśmy przejść się wzdłuż brzegu i poszukać miejsca do rozbicia namiotu na dziko. Oddaliliśmy się od wioski na tyle, że nie zwracaliśmy na siebie uwagi. Znaleźliśmy odpowiednie miejsce w zaroślach i w ostatnich promieniach zachodzącego słońca rozbiliśmy namiot. Zmęczeni całodziennym pedałowaniem rozkoszowaliśmy się panującą ciszą i przestrzenią którą mieliśmy tylko dla siebie.

W nocy nie było już tak cicho. Muzyka dyskotekowa dobiegała aż z drugiego brzegu jeziora. Mimo wszystko spało nam się doskonale. Rankiem mgła przykryła całą okolicę. Przez białą zasłonę trudno było dojrzeć miejsca, które poprzedniego dnia były widoczne jak na dłoni. Stopniowo mgłaPoranek nad Jeziorem Orawskim opadała i mogliśmy obserwować czaple oraz bociany przechadzające się brzegiem jeziora. Zwinęliśmy nasze obozowisko, zjedliśmy śniadanko na prowizorycznej ławce i ruszyliśmy w drogę.

Czekało na nas strome podejście od brzegu jeziora do głównej drogi, a zaraz potem długi podjazd na wzniesienie. Po kilku kilometrach dojechaliśmy do Trsteny - ostatniej miejscowości po stronie Słowackiej na trasie do granicy z Polską. Szeroką drogą z poboczem dotarliśmy w krótkim czasie do granicy. Oczywiście wcześniej uzupełniliśmy zapasy żywnościowe wydając słowackie korony w sklepie spożywczym. Na granicy nie chciano od nas nawet paszportów, więc pomknęliśmy dalej. Najpierw jednak zmagaliśmy się z kolejnym podjazdem. Towarzyszyły nam spojrzenia osób siedzących w samochodach, które czekały w długiej kolejce do odprawy granicznej. Samochody powoli zjeżdżały ze zbocza, które my zdobywaliśmy metr po metrze.

Osiem kilometrów od granicy zjechaliśmy z głównej drogi. W Jabłonce skręciliśmy w lewo na Lipnicę Małą. Wybraliśmy boczną drogę, która przebiegała równolegle do drogi 957 prowadzącej do Suchej Beskidzkiej. Na mapie jest to bardzo cieniutka linia, która nie zachęca do przejechania jej samochodem, ale my jechaliśmy na rowerach i nawet gdyby przyszło nam jechać gruntową drogą, to dalibyśmy sobie bez problemu radę. Lipnica okazała się Widok na Babią Górębardzo długą miejscowością. W jednym ze sklepów spożywczych miejscowi smakosze piwa zapewnili nas, że dojedziemy tą drogą do drogi głównej, ale ostrzegli, że ostatni odcinek będzie wyboisty. Przygotowaliśmy się więc na najgorsze i ruszyliśmy dalej. 

Wieś jednak nie miała się chyba zamiaru skończyć. Mijaliśmy kolejne zabudowania, potem kolejne i tak bez końca. Zatrzymaliśmy się wreszcie nad strumykiem, którego czyste i chłodne wody przepływały wzdłuż Lipnicy. W cieniu drzew zjedliśmy małe co nieco zakupione wcześniej. Upał dawał nam się pomału we znaki. Chcieliśmy jednak mieć za sobą ten odcinek. Wkrótce skończyły się zabudowania, ale i skończyła się asfaltowa nawierzchnia drogi. Pojawiły się znaki zakazujące wjazdu i coraz bardziej wyboista droga. Jechaliśmy jednak spokojni, gdyż stan ten zgadzał się z opisem jaki wcześniej uzyskaliśmy. Po około kilometrze droga biegła już lasem i jak nie trudno się domyśleć jechało się coraz trudniej i oczywiście cały czas pod górę. W pewnym momencie stwierdziliśmy, że chyba jednak zabłądziliśmy, bo z mapy, którą mieliśmy wynikało, że już dawno powinniśmy dojechać do skrzyżowania na którym mieliśmy skręcić w prawo. Zatrzymaliśmy się, a Krzysiek poszedł zobaczyć dokąd doprowadzi nas ta droga, a raczej górski szlak bo takowy bardziej przypominał. Wrócił po dziesięciu minutach z dobra nowiną. Byliśmy na właściwej drodze, a kilkaset metrów dalej było skrzyżowanie. O tym, że jesteśmy na dobrej drodze upewnił Krzyśka spotkany przypadkowo turysta pieszy.

Humory od razu nam się poprawiły. Owe skrzyżowanie okazało się linią graniczą Babiogórskiego Parku Narodowego. Poprawiła się też nawierzchnia drogi. Przejechaliśmy obok szlabanu, który byłNa Przełęczy Krowiarki barierą broniącą Park przed najazdem zmotoryzowanych turystów. W niedługim czasie znaleźliśmy się na drodze 957. Przedzieranie się boczną drogą na pewno nie było skrótem, ale nie o to nam przecież chodziło. Było może trudniej, ale woleliśmy towarzystwo przyrody, ciszy i spokoju od dużego ruchu samochodów. Dalej jednak nie mieliśmy za dużego wyboru. Musieliśmy podążać jedyną dostępną drogą, która prowadziła do Zawoi. 

Byliśmy na właściwej drodze, ale czekał na nas najdłuższy, bo aż trzykilometrowy podjazd na Przełęcz Krowiarki. Okazało się jednak, że podjazd nie jest wcale taki trudny. Jest może długi, ale niektóre z wcześniejszych podjazdów bardziej dały nam się we znaki. Zatrzymaliśmy się po drodze tylko raz, przy jednym z punktów widokowych. Przejeżdżające samochody zatrzymywały się co chwilę. Pasażerowie wychodzili zobaczyć widoki, robili pamiątkowe zdjęcie, po czym odjeżdżali. Nikt nie włożył tyle wysiłku co my, żeby znaleźć się w tym miejscu.

Na Przełęczy Krowiarki spędziliśmy niewiele czasu. Tłumy ludzi udających się na Babią Górę i dziesiątki samochodów przy drodze nie zachęcały do odpoczynku. Czekał na nas długi zjazd do Zawoi, a żołądki dopominały się już o obiad. Nie musieliśmy rozpędzać rowerów - same przyspieszały podczas zjazdu z przełęczy. W pewnym momencie dogoniłem jadące przede mną samochody i musiałem hamować ponieważ nie było warunków aby je wyprzedzić. Przy prędkościach dochodzących do 71,5 km/godz. trzeba bardzo uważać. Z drugiej strony na taką właśnie szybką jazdę liczyłem. To ogromna frajda pędzić z góry Most nad Skawąobładowanym rowerem. A jeżeli taki zjazd trwa siedem czy osiem kilometrów, to jest już wspaniałą zabawą, dla której warto pocić się podczas podjazdu pod górę, który poprzedza tą rozkosz prędkości.

Nasz zjazd zakończyliśmy w Zawoi, gdzie zjedliśmy zasłużony obiad. Mieliśmy ochotę odpocząć nieco dłużej, ale hałas pobliskiego festynu skutecznie nas od tego odwiódł. Pojechaliśmy dalej. Ponieważ nie mieliśmy ochoty w okolicach Makowa Podhalańskiego wracać na krajową drogę wybraliśmy po raz kolejny boczną drogę. Przed Skawicą skręciliśmy w lewo. Zapowiadało się na spokojną przejażdżkę. W istocie tak było, przez pierwsze kilkaset metrów. Potem było już tylko coraz bardziej stromo. Tak stromego podjazdu nie mieliśmy wcześniej podczas całej wyprawy. Nieliczne samochody, które wybrały tą trasę miały problemy z podjazdem, a co dopiero my na naszych rumakach napędzanych siłą mięśni. Miejscami o wiele wygodniej było prowadzić rower niż na nim jechać. Na szczęście każdy podjazd ma swój koniec, ale co jest jeszcze lepsze - zjazd w dół. Po raz ostatni podczas tej wycieczki mogliśmy rozkoszować się takim zjazdem.

Byliśmy już coraz bliżej końca naszej weekendowej wyprawy. Zatrzymaliśmy się jeszcze przy moście nad Skawą, po czym w szybkim tempie i towarzystwie kolumny samochodów dojechaliśmy na dworzec PKP w Suchej Beskidzkiej. Do odjazdu pociągu zostało nam kilkanaście minut. Zdążyliśmy w sam raz. W pociągu odpoczywaliśmy po dwóch dniach rowerowania. Pożegnałem się z Krzyśkiem na stacji Kraków Płaszów. Wracałem pociągiem pospiesznym razem z innym rowerzystą, który tego dnia wybrał się na wycieczkę z Katowic do Krakowa. Z powrotem wracał pociągiem. Do Katowic miałem więc rowerowe towarzystwo. We Wrocławiu czekał mnie jeszcze nocny przejazd przez miasto, ale po takiej wycieczce była to sama frajda.